Milówka | Olympus
Tak!
W końcu upragniony wyjazd w góry!
Czekałam na to całe wakacje i w końcu wraz ze swoją klasą i klasą niżej wyruszyliśmy do Milówki.
Pomijając fakt kiepskiego jedzenia w noclegu i "salmonelli" na ścianach, było interesująco. Polowanie na wschód i zachód słońca, wchodzenie na szczyt Baraniej Góry i nędzne próby wyłapania gwiazd na nocnym niebie. Trzy dni intensywnej pracy z aparatem...
I co?
Jestem niezadowolona.
Ponieważ większość moich zdjęć była robiona na siłę, co było ogromnym błędem.
Nie potrafiłam znaleźć niczego, co byłoby chociaż w 50% tym, co chciałam pokazać.
Oprócz jednego.
Nie jest to dzieło sztuki, ale... przypomina mi, jak zauroczyłam się w górach jeszcze cztery lata temu. Pierwszy raz pojechałam w Beskidy, a konkretnie do Wisły. Już nie chodzi mi o klimat, lecz o to, że tereny te są tak zielone, tak inne niż na nizinach. Raz wchodzisz do góry, raz w dół... I wszędzie jest woda. Wciąż gdzieś są małe strumyki, które tak uspokajająco szumią w uszach. Dla ludzi tam mieszkających to jest norma, a dla mnie wręcz błogosławieństwo. Gdy wciąż żyje się w mieście, można oszaleć.
Mimo tych negatywnych rzeczy, jakie nas tam spotkały, to jednak integracja z ludźmi, z którymi wchodziłam na mierzący 1220 metrów szczyt była inspirująca. Pokonaliśmy własne słabości, by w sumie nie zobaczyć z tej góry nic, ponieważ pogoda była paskudna i mieliśmy widoczność w promieniu 30 metrów. Jednak jestem z siebie dumna, ponieważ choroba mnie nie powstrzymała.
Ale następnym razem wybiorę się tam w lato przy 40 stopniowym upale. Lepsze to, niż deszcz i wiatr, który tydzień później skutkuje przeziębieniem.
W końcu upragniony wyjazd w góry!
Czekałam na to całe wakacje i w końcu wraz ze swoją klasą i klasą niżej wyruszyliśmy do Milówki.
Pomijając fakt kiepskiego jedzenia w noclegu i "salmonelli" na ścianach, było interesująco. Polowanie na wschód i zachód słońca, wchodzenie na szczyt Baraniej Góry i nędzne próby wyłapania gwiazd na nocnym niebie. Trzy dni intensywnej pracy z aparatem...
I co?
Jestem niezadowolona.
Ponieważ większość moich zdjęć była robiona na siłę, co było ogromnym błędem.
Nie potrafiłam znaleźć niczego, co byłoby chociaż w 50% tym, co chciałam pokazać.
Oprócz jednego.
Nie jest to dzieło sztuki, ale... przypomina mi, jak zauroczyłam się w górach jeszcze cztery lata temu. Pierwszy raz pojechałam w Beskidy, a konkretnie do Wisły. Już nie chodzi mi o klimat, lecz o to, że tereny te są tak zielone, tak inne niż na nizinach. Raz wchodzisz do góry, raz w dół... I wszędzie jest woda. Wciąż gdzieś są małe strumyki, które tak uspokajająco szumią w uszach. Dla ludzi tam mieszkających to jest norma, a dla mnie wręcz błogosławieństwo. Gdy wciąż żyje się w mieście, można oszaleć.
Mimo tych negatywnych rzeczy, jakie nas tam spotkały, to jednak integracja z ludźmi, z którymi wchodziłam na mierzący 1220 metrów szczyt była inspirująca. Pokonaliśmy własne słabości, by w sumie nie zobaczyć z tej góry nic, ponieważ pogoda była paskudna i mieliśmy widoczność w promieniu 30 metrów. Jednak jestem z siebie dumna, ponieważ choroba mnie nie powstrzymała.
Ale następnym razem wybiorę się tam w lato przy 40 stopniowym upale. Lepsze to, niż deszcz i wiatr, który tydzień później skutkuje przeziębieniem.
Komentarze
Prześlij komentarz